Kanarku, nachylenie orbity do płaszczyzny ekliptyki samo w sobie nie jest tu problemem. Mówimy o szybkim przelocie. Potrzeba zatem teoretycznie tylko mieć do dyspozycji punkt przecięcia trajektorii obiektu z płaszczyzną ekliptyki. Z definicji taki zawsze istnieje, a nawet dwa. Problem jedynie w dysponowaniu odpowiednim czasem i zapasem dV, aby do niego dolecieć w określonym momencie. Dlatego analogia z Ulyssesem jest nietrafna (nie musimy drastycznie zmieniać inklinacji orbity samej sondy), choć z innych przyczyn spory zapas dV też jest potrzebny.
To już było robione, tylko w odniesieniu do obiektu znanego wcześniej. Mam na myśli misje do komety Halleya z 1986 roku, zwłaszcza Giotto. To jest kometa klasy retrograde, nachylenie orbity do płaszczyzny ekliptyki 162 stopnie. Dlatego spotkanie sond było możliwe z ogromną prędkością względną rzędu 50-70km/s. W przypadku Giotto chyba było to ostatecznie 68km/s, ale nie mogę znaleźć szczegółów "na szybko". Poradzono sobie zarówno z nawigacją (zakładano przelot w bardzo małej odległości, co już było wyzwaniem), jak i z osłoną przed mikrometeoroidami. A także rejestracją danych naukowych w olimpijskim tempie. Bawiąc się w skojarzenia, pod względem trudności i ryzyka przypominało to trochę II-wojenny atak bombowca nurkującego na ostrzeliwujący się wściekle z broni małokalibrowej duży okręt wojenny
A przecież się udało.
Od tej strony rozważana przez nas hipotetyczna misja do pozaukładowej asteroidy czy "dziewiczej" komety byłaby właściwie bliźniacza. Technicznie umiemy to zrobić już teraz. Tylko dV musimy mieć spore, by mieć w zasięgu relatywnie sporą pulę dostępnych destynacji (tj. punktów spotkania niedaleko ekliptyki). No i sprzęt, który może latami czekać bezpiecznie i tanio na swoją wielką chwilę.
Pozdrawiam
-J.