Część 2
Skylab kontra SalutyPo tej tragedii na Salut 1 nie poleciała już nowa załoga, stację kilka miesięcy później zrzucono z orbity. Tymczasem Amerykanie też nie próżnowali i 14 maja 1973 r. rakieta Saturn wyniosła na orbitę stację Skylab trzykrotnie pojemniejszą od Saluta 1. Pierwsza załoga dotarła do niej po dziesięciu dniach statkiem Apollo, takim samym jak wykorzystywane w lotach na Księżyc. W stacji pracowały trzy amerykańskie załogi, które przeprowadziły wiele doświadczeń, a ostatni astronauci opuścili stację na początku 1974 r. Skylab służyłby pewnie długie lata gdyby nie to, że niespodziewanie orbita stacji zaczęła się obniżać i Amerykanie nie byli w stanie uratować jej przed wejściem w atmosferę. 11 lipca 1979 r. szczątki stacji spadły na australijskie pustkowie.
W tym czasie ZSRR wysyłał w kosmos kolejne Saluty, w tym wojskowe z 23-milimetrowymi działkami, które testowano, strzelając do innych satelitów. Pierwsze misje kończyły się jednak niepowodzeniem - zawodziły stacje i porty dokujące, do których załogowe Sojuzy nie były w stanie zacumować. Breżniew zabronił wysyłać do stacji kosmonautów nie-uczestniczących wcześniej w misji kosmicznej. - Prowadzimy wielkie przedsięwzięcie naukowe i nieustannie ulepszamy Saluty - zapewniali kosmonauci podejmujący zachodnich dziennikarzy w Gwiezdnym Miasteczku.
Salut 6, wystrzelony 29 września 1977 r., utrzymał się na orbicie pięć lat, a przez stację przewinęło się 16 załóg, w tym kilka międzynarodowych. W jednej z nich, na przełomie czerwca i lipca 1978 r., był Mirosław Hermaszewski, pierwszy i jedyny dotąd Polak w kosmosie.
Dokowanie nie było jedynym problemem. Podczas misji pierwszej zmiany Saluta 6 z pojemnika uciekły muszki owocowe, których używano do eksperymentów. Gdy w trakcie lotu jednemu z kosmonautów zmarł ojciec, psychologowie postanowili mu o tym nie mówić, by nie obniżać jego morale. Kosmonaucie, którego rozbolał ząb, poradzono jedynie, by płukał usta gorącą wodą. W 1983 r. na Salucie 7 kosmonauci musieli wyjść w przestrzeń kosmiczną, by załatać nieszczelny zbiornik z paliwem. Rok później trzyosobowa załoga przeżyła zbiorową halucynację - wszyscy zobaczyli pomarańczową chmurę otaczającą stację. Tłumaczono to stresem i niedotlenieniem. Ostatnia załoga stacji musiała wracać na Ziemię w trybie awaryjnym, bo dowódca Władimir Wasjutin dostał wysokiej gorączki.
Ile zniesie Romanienko- Proszę skończyć to bezsensowne gadanie. To nam przeszkadza - powiedział do pracującej w programie kosmicznym biolożki kosmonauta Jurij Romanienko, którego załoga zmieniła na Mirze Kizima i Sołowjowa. Był grudzień 1987 r. Romanienko spędził w kosmosie 11 miesięcy, ustanawiając nowy rekord, i właśnie przygotowywał się do powrotu, gdy biolożka dopytywała z Ziemi, czy zabrał próbki z eksperymentów. Kosmonauta nie wytrzymał, a jego zachowanie uzmysłowiło ekspertom, że długi pobyt w kosmosie bardziej obciąża umysł niż ciało. Po zbadaniu kości Romanienki stwierdzono utratę wapnia, ale nie były to poważne zmiany, natomiast jego zachowanie na orbicie budziło zastrzeżenia psychiatrów. Zbyt często wybuchał złością. - Nikt nie miał pojęcia, jak reaguje człowiek, który spędził w kosmosie 300 dni. Traktowaliśmy go jak dziecko - wspominali później uczestnicy programu pracujący na Ziemi. Ale nie zawsze to działało, ponieważ Romanienkę straszliwie męczyła rutyna, poczucie izolacji i nuda.
Na Mirze pobudkę oznajmiał sygnał dźwiękowy o ósmej rano czasu moskiewskiego. Załoga miała dwie godziny na toaletę i śniadanie, potem dwie godziny spędzała na bieżniach i w specjalnych skafandrach z obciążeniem równoważącym brak grawitacji. W ten sposób kosmonauci bronili się przed zanikiem mięśni. Sześć, potem pięć godzin poświęcali pracy, a przez resztę czasu mieli wolne. Romanienko pisał w kabinie wiersze, rozmawiał z kolegą, brał udział w telekonferencjach z Ziemią, ale jego stan się pogarszał. W kosmosie miał spędzić rok, lecz misję skrócono mu do 11 miesięcy - na Ziemi bali się, że zwariuje.
Kosmos nie jest najważniejszyPotem radziecki, a następnie rosyjski program kosmiczny zaczął cierpieć na brak funduszy. Prom kosmiczny Buran w kosmos poleciał raz, 15 listopada 1988 r., i bez załogi. Kolejne loty, w tym z cumowaniem do Mira, zostały odwołane, a w epoce gorbaczowowskiej pierestrojki coraz głośniejsze stawały się postulaty, by program kosmiczny zamknąć. Ale w Moskwie zdali sobie sprawę, że na Mirze można zarabiać, i Sojuzy zaczęły wozić do stacji naukowców z Francji, Wielkiej Brytanii, Japonii; Rosjanie próbowali nawet sprzedać miejsce reklamowe na kombinezonach kosmonautów. Za pieniądze w kosmicznych laboratoriach przeprowadzali eksperymenty zlecone przez zachodnie uczelnie, w warunkach nieważkości tworzyli kryształy i stopy.
Stację uratowali przed likwidacją Amerykanie. Gdy pierwszy moduł Mira znalazł się na orbicie, w USA szykowano odpowiedź - amerykańska stacja kosmiczna Freedom (Wolność) miała być większa i bardziej zaawansowana technologicznie. Ale projekt nieustannie zmieniano, Kongres skąpił pieniędzy i w końcu NASA uznała, że lepiej skorzystać z istniejącej stacji, na co zresztą naciskał Biały Dom. Czyż jest lepszy dowód na koniec zimnej wojny niż pobyt amerykańskich astronautów na pokładzie rosyjskiej stacji orbitalnej?
Na Mir trzeba było tylko wysłać moduł z portem dokującym umożliwiającym cumowanie amerykańskiemu wahadłowcowi. Jako pierwszy w lutym 1995 r. do stacji zbliżył się wahadłowiec Discovery, by sprawdzić, czy wszystkie systemy działają. 22 marca 1995 r. do stacji przycumował Atlantis z dwoma rosyjskimi kosmonautami, którzy przejęli stację od kolegów wracających wahadłowcem na Ziemię. Czekał na nich pierwszy amerykański członek załogi stacji Norman Thagard, który przyleciał w marcu Sojuzem. Wcześniej przeszedł to samo szkolenie co rosyjscy kosmonauci.
Pachnie jak kosmosPierwsze, co zaskoczyło Jerry'ego Linengera, gdy na początku stycznia 1997 r. jako czwarty Amerykanin przeszedł z wahadłowca na Mir, to zapach. - Dziwny, ale nie całkiem nieprzyjemny - mówił. Stacja lekko śmierdziała spalenizną, Rosjanie mówili mu, że to zapach kosmosu. Dziwiło go też zachowanie Rosjan, którzy na Ziemi wydawali się mili i sympatyczni, a w kosmosie zamieniali się w lodowatych służbistów z zaciętym wyrazem twarzy. Podobne zdanie mieli amerykańscy kontrolerzy, którzy ścinali się z rosyjskimi kolegami o wszystko.
Po 12 latach na orbicie stacja była mocno zużyta: w rurkach systemu chłodzenia pojawiały się dziury, przez które sączyło się chłodziwo, a mikrobiolodzy przestrzegali, że w wielkim tempie mnożą się grzyby i inne mikroorganizmy - pod koniec lat 90. naliczono aż 140 gatunków, które nie tylko zagrażały mieszkańcom, ale także przyspieszały korozję stacji.
Linengerowi nie podobało się też, że był traktowany jak gość. Dwóch Rosjan zajmowało się utrzymaniem stacji, wykonując ciężką pracę fizyczną, a on w spokoju prowadził eksperymenty. W końcu wyjednał w NASA zgodę, by mógł pomagać kolegom. Amerykańscy kontrolerzy bacznie śledzili każdy jego krok, natomiast Rosjanie dawali swoim wolną rękę.
Pożar kanistra z nadchloranem litu, który wybuchł w 24 lutego 1997 r., wygasł sam po kwadransie, nikt też nie zatruł się dymem. Ale szczęście zaczęło opuszczać stację. W marcu zepsuły się generatory tlenu, nawaliło chłodzenie, system stabilizowania położenia stacji na orbicie i Mir przez kilka minut dryfował w kosmosie. Później o mały włos nie doszło do kolizji z transportowym Progressem, który w trakcie dokowania wymknął się spod kontroli.
W czerwcu 1997 r., gdy w stacji był już następca Linengera - John Foale, dokowanie Progressa znowu się nie udało - tym razem uderzył w stację, powodując, że ta zaczęła się w niekontrolowany sposób obracać. W kadłubie modułu Spektr, który przyjął na siebie uderzenie, powstała wielka dziura, przez którą uciekało powietrze. Załoga zdołała odciąć moduł i opanować stację, ale Amerykanie mieli już dość psującego się Mira. Do stacji wahadłowce cumowały jeszcze trzykrotnie po to, by pomóc Rosjanom ją opróżnić przed zrzuceniem z orbity.
Moskwa jeszcze przez kilkanaście miesięcy próbowała znaleźć sponsora, który pomoże utrzymać Mir przy życiu. Były plany sprzedaży stacji albo założenia na jej pokładzie orbitalnego studia telewizyjnego. Bezskutecznie. 21 marca 2001 r. po północy czasu londyńskiego, gdy na Mirze nie było już nikogo, kontrola naziemna włączyła silnik przycumowanego do stacji Progressu. Czynność tę w ciągu kilku godzin powtórzono dwukrotnie. O 6 resztki stacji wpadły do Pacyfiku w pobliżu wysp Fidżi.
Korzystałem z książki Roberta Zimmermana "Leaving Earth: Space Stations, Rival Superpowers, and the Quest for Interplanetary Travel" Źródło:
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,17963669,Stacja_kosmiczna_Mir__Przetrwala_pozar__kolizje_oraz.html?disableRedirects=true