JSz, nigdzie nie sugerowałem, że od razu w latach 60tych udałoby się dokonać lądowania na ogniu. Ale należało szukać rozwiązań.
Apollo był ślepą uliczką, to dość oczywiste. Gdyby nie był, byłby w jakiejś formie kontynuowany. Sowieci nawet nie podeszli do tematu. Ani nikt inny przez kolejne 50 lat. Można oczywiście mówić, że nie dało się inaczej. Czy aby na pewno?
W wielu sprawach przewija się jak lejmotiw jeden problem ówczesnych inżynierów/decydentów: pośpiech. Pośpiech i nadmiar ambicji. Apollo trzeba było zrobić na już, bo Kennedy powiedział, że na koniec dekady a sowieci teoretycznie też mogli dolecieć. Nikt nie zadawał pytań o cel misji i koszt. Samo zbudowanie sprzętu i wykonanie lotu stało się celem. Miliardy ówczesnych dolarów poszły w rozwój systemów, które nie dawały nic poza prestiżem. Zadajmy sobie pytanie - czy bylibyśmy o jakieś możliwości ubożsi, gdyby nie było programu Apollo? Co dzięki niemu tak naprawdę zyskaliśmy poza pamiątkowymi zdjęciami? A gdyby pieniądze rzucone na ten program zainwestować w co innego?
Piszesz, że nie było materiałów, oprogramowania. No właśnie. Więc może tu należało rzucić środki. Tu naciskać na rozwój, a nie tylko dla zatknięcia flagi na srebrnym globie szybciej dalej no matter the cost.
Z promami podobnie. Tam też były duże osiągnięcia techniczne, ale polityka zaczęła stawiać cele ponad możliwościami. Tym razem trzeba było udowodnić, że można latać często. Nie pytano czy sprzęt na to pozwala i jakim kosztem. Znowu próbowano realizować ambicje powyżej możliwości. Aż doszło do katastrof. JSz, na pewno słyszałeś jakie były błędy decyzyjne przy katastrofie Challengera. Nie mów, że nie dało się inaczej. Po raz kolejny przeważyły przesadzone ambicje, zginęli ludzie.
Nie chodzi o to, by się teraz zza biurka wymądrzać i uważać się za lepszego od ówczesnych inżynierów czy urzędników. Chylę czoła przed tym czego dokonali dysponując tak niesprawdzonymi technologiami, tak ograniczoną wiedzą. Chodzi o to, żeby przestać hołubić mit o tym, jak wielki to był sukces. Był tylko w tym sensie, że udowodniono, że coś jest technicznie wykonalne. W tym owszem, dokonano rzeczy na owe czasy niemal niewyobrażalnych. Kosztem, powtarzam, był technologiczny zastój przez kolejne dziesięciolecia.
Wbrew pozorom nie jestem aż takim wielbicielem Wielkiego Elona. Irytuje mnie w nim wiele rzeczy, m. in. skrajny brak odpowiedzialności za wypowiadane słowa. Jeśli fascynuję się tym co teraz robi SpaceX to nie ze względu na odjechanego guru z planami podboju Marsa. Nie interesują mnie personalia, tylko model rozwoju jaki ma ta organizacja. Model kontrowersyjny, niewdzięczny, nieintuicyjny, szalony i widowiskowy jednocześnie. Morderczo konsekwentny w swoim braku konsekwencji. Model będący kompletnym przeciwieństwem tego, co NASA robiła przez dziesięciolecia:
Bezpardonowa rezygnacja ze ślepych uliczek. Zmienianie pomysłów tak często jak się tylko da, kiedy pojawia się taka szansa. Rezygnujemy nawet z obiecujących technologii, nawet z tych w które już zainwestowaliśmy czas i pieniądze, jeśli tylko pojawia się szansa na zrobienie czegoś prościej i taniej. Przykłady można mnożyć. Rezygnacja z siadania na ogniu Dragonów, rezygnacja z rozwoju wersji księżycowej i marsjańskiej, rezygnacja z odzyskiwalnego II stopnia w Falconach, rezygnacja z budowy starshipa z kompozytów na rzecz stali. W Falconach i samym stalowym starshipie rezygnacja i przeróbki tylu elementów, że nie sposób tego nawet wyliczyć. Dlatego się tak zżymam, kiedy ktoś tu po raz kolejny pisze "nie zrezygnują z tego a tego systemu, bo już dużo władowali w niego funduszy". A to najgorsze co można zrobić. Skrajna głupota.
Z kolei taki iteracyjny sposób pracy może się udać pod jednym warunkiem. Nie ładujemy całych pieniędzy w jedną, pochłaniają środki całej firmy technologię tylko dziubiemy temat małymi kroczkami. Zauważ - nawet kompletnie rewolucyjnego Starhipa SX realizuje za pomocą środków stanowiących ułamek codziennej, praktycznej działalności. Musk tylko raz "ryzykował życiem", na samym początku kiedy konstruował Falcona jedynkę. I nawet przy jego talentach był o krok od porażki. Gdyby powtórzył choć ze dwa razy takie podejście, już by go nie było. Bo nie chodzi o ładowanie w B + R ogromnej kasy na gargantuiczne projekty tylko o codzienne zadawanie sobie pytań, po co i jakim kosztem coś robimy. Jak mamy sto tanich puszek, możemy je rozbijać bezkarnie jedna po drugiej. Gdyby budowali coś w stylu SLSa, nigdy nie dokonali by takich postępów.
Kiedy zwracam uwagę na taniość, nie chodzi mi o to tylko, że pojedyncza misja kosztuje 100 czy 200 milionów. Jest jeszcze inny, większy zysk: można taniej dokonywać przeróbek. Można je częściej testować. Można sobie pozwolić na większą ilość wpadek. Można pracować w innej kulturze organizacyjnej. To nie jest kwestia jakiegoś geniuszu Wielkiego Elona, tylko innego podejścia w zarządzaniu procesem.
W ekonomii jest opisany syndrom, nazywany "chorobą holenderską". Chodzi o sytuację Holandii, która w II połowie XX wieku czerpała ogromną kasę z ropy z Morza Północnego. Ogromne ilości pieniądza rozpuściły tą gospodarkę na tyle, że gdy źródło wyschło, przeżywała dobrą dekadę kryzysu. Zapomniano o tym, że trzeba być na co dzień wydajnym i potem przyszło za to płacić dwukrotnie. Wiele państw mających taką sytuację wywala pieniądze na gigantyczne projekty, nie pytając o ich długoterminową przydatność. Wystarczy przelecieć się do Dubaju czy zobaczyć jak żyją rosyjskie elity. NASA w latach 60tych i 70tych zachowywała się podobnie. Środki były tak olbrzymie, a ambicje i terminy tak nierealne, że musiało to się odbić na sensowności realizowanych projektów. Kac przyszedł później.